Rozmowa z dr Marzeną Żylińską, ekspertką, metodykiem, autorką książek edukacyjnych i materiałów dydaktycznych. Prelegentem konferencji „Jak wspierać rozwój dzieci w pierwszych latach życia. Co rodzice, opiekunowie i nauczyciele wiedzieć powinni?”, która odbędzie się 19 maja br. w Wałbrzychu, w Starej Kopalni.

Pani Marzeno, jakie błędy popełniają szkoły i rodzice w systemie edukacji, który miał wspierać rozwój, a coraz częściej przyczynia się do wypalenia dzieci?
Myślę, że największym problemem jest to, że wszystko budujemy na „Musisz!”, a nie na „Chcę” i że obecny model szkoły zupełnie pomija to, że dzieci są ludźmi, a ludzie są autonomicznymi jednostkami. Coś nas interesuje, coś nas pociąga, nie mamy tej samej dojrzałości w tym samym czasie. A nam się wydaje, że jak sobie coś zaplanujemy, zrobimy taki dobry plan i opowiemy o tym w szkole, to wszyscy się tego nauczą. To fikcja.
To co pani mówi, zabrzmiało, jak myśl pedagogiczna Korczaka.
Można tak powiedzieć. Wszyscy reformatorzy edukacji - a Korczaka w pewien sposób można zaliczyć do tej grupy - intuicyjnie rozumieli, czego dzieci potrzebują. Tacy ludzie jak Korczak, potrafią się wczuć w sytuację dziecka. Maria Montessori, która była lekarką w szpitalu psychiatrycznym, również miała tę intuicję. Obserwowała dzieci, które miała pod opieką, organizowała im zajęcia, uczyła je. Kiedyś poprosiła, żeby jej dzieci przystąpiły do egzaminu razem z dziećmi, które uczyły się w szkołach. Próbowano wybić jej to z głowy, mówiąc, że przecież tu nie będzie żadnej taryfy ulgowej. Okazało się, że dzieci Marii zdały egzamin najlepiej.
Dlaczego było to możliwe? Dlaczego dzieci, które były w normie intelektualnej, chodziły do typowych szkół, wypadły gorzej niż dzieci, które były pod opieką Marii Montessori i w ogóle do szkoły nie chodziły, bo były w szpitalu psychiatrycznym? Na tym przykładzie doskonale widać, jak wiele zależy od jakości środowiska edukacyjnego i rodzaju zadań. Musimy zrozumieć, że obecna szkoła jest sztucznym środowiskiem, które ignoruje wiele rozwojowych potrzeb dzieci.
Z tego, co Pani mówi, wynika, że nie trzeba wielkiej rewolucji w systemie, żeby takie rzeczy nauczyciele wprowadzili do obecnego systemu edukacyjnego,. Czego zatem brakuje?
Potrzebna jest głęboka zmiana w naszym myśleniu o szkole. Gdyby teraz zebrało się tu tysiąc osób i powiedzielibyśmy: Zamknijcie oczy i powiedzcie, jaki obraz pojawia się w waszych głowach, gdy słyszycie słowo „szkoła”, prawdopodobnie większość oczami wyobraźni zobaczyłaby uczniów, którzy siedzą w ławkach, w rzędach, patrzą na swoje plecy. Na tych ławkach mają zeszyty, książki, na ścianie wisi tablica, pod ścianą stoi nauczyciel, coś opowiada. A może wyobraziliby sobie klasówkę z poprawionymi na czerwono błędami, a może karty pracy, zeszyty ćwiczeń? Taki jest powszechny obraz szkoły.
Tak wyglądała szkoła 200 lat temu i ten model do dziś się nie zmienił, chociaż mieliśmy wielu reformatorów edukacji, jak choćby Maria Montessori, która mówiła: „pomóż mi zrobić to samemu” - wszyscy znają to zdanie. Neurobiolog, autor książki „Jak uczy się mózg?”, Manfred Spitzer ujmuje to inaczej. Mówi tak: „nauka wymaga aktywności uczącej się jednostki. Wszystko, co tę aktywność hamuje, hamuje jednocześnie procesy uczenia się". Z kolei John Medina, amerykański neurobiolog w książce „Brain Rules” zauważa: „jeśli chcielibyśmy sztucznie stworzyć środowisko, które możliwie skutecznie hamuje naturalne procesy uczenia się, to byłoby to coś na kształt naszej dzisiejszej szkoły”. Spitzer mówiąc o szkole używa takiej metafory: zamykamy dzieci w klatkach i każemy im biegać, sadzamy je przed pustymi talerzami i każemy im jeść. To ma pokazać, że efektywna nauka wymaga aktywności dzieci.
Kiedy się czyta neurobiologów, którzy zajmują się badaniem tego, co my wiemy o procesach uczenia się, zapamiętywania, to oni nam wszyscy mówią, że ten model szkoły, który mamy, utrudnia naukę, bo blokuje aktywność uczniów.
A nie sądzi Pani, że po prostu tym, którzy uczą, nauczycielom, jest po prostu łatwiej karać, czyli wskazywać błędy, niż wskazywać postęp i właściwe działania?
Myślę, że to na jedno by wyszło. Na przykład taka kartkówka z mnożenia. Mamy 10 działań. Załóżmy, że dziecko zrobiło 7 dobrze, a 3 policzyło źle. W tradycyjnym podejściu przy tych trzech zadaniach będzie: minus, minus, minus. 10 minus 3 punkty daje 7. Uczeń dostaje przykładowo ocenę dobrą. Jeśli nauczyciel zrobi odwrotnie i zaznaczy na zielono, te zadania, które zostały zrobione dobrze, to zmiana jest niewielka, ale dziecko widzi: 7 dobrze! To ta sama informacja, ale inaczej podana, bo pokazuje, jak dużo zostało już opanowane. Nauczyciel może dać ocenę cyfrową, chociaż prawo oświatowe, nie wymaga od nauczycieli stopni jako ocen bieżących.
W obu przypadkach dla nauczyciela jest to taka sama praca do wykonania. Tyle tylko, że my jesteśmy przyzwyczajeni, że od zawsze model szkoły kręcił się wokół błędów, a nie wokół tego, co dzieci już umieją. Koncentrujemy się na błędach, na deficytach, na tym czego dziecko być może jeszcze nie umie. Zawsze tak było, a to, co znamy od dziecka, trudno jest odrzucić.

Chce Pani powiedzieć, że wystarczy dorosłym po prostu otwierać oczy i pokazywać, że można inaczej?
W marcu mieliśmy w Toruniu konferencję dla nauczycieli matematyki i prelegentami byli tacy, którzy już uczą inaczej. Kiedy oni opowiadają, jak się zmienia atmosfera na lekcjach, nastawienie do matematyki, jak dzieci efektywnie pracują na lekcjach, gdy się nie boją, jak wzrasta frekwencja, to serce rośnie. Ci nauczyciele wszyscy mówią, że zmiana, jaką wprowadzili, jest nie tylko dobra dla uczniów, ale również dla nich samych. Bo tkwienie w roli policjanta, ekonoma, który ciągle pilnuje, nagradza albo karze, który ciągle patrzy, gdzie kto zrobił błąd, uderza też w nauczycieli i ma wiele negatywnych skutków. Nauczyciele są jedną z grup zawodowych bardzo narażonych na różnego typu trudności psychiczne, jak: wypalenie, bezsenność, różnego typu stany lękowe.
Konferencja „Jak wspierać rozwój dzieci w pierwszych latach życia. Co rodzice, opiekunowie i nauczyciele wiedzieć powinni?” - 19 maja w Wałbrzychu, w Starej Kopalni
Cały czas mówimy o tym, jakie korzyści wynikają dla dzieci, jeśli wprowadzi się model szkoły, o którym Pani opowiada. Ale co z dorosłymi? Czy to wymaga od nich większego wysiłku, większej uważności i co – mówiąc wprost – oni będą z tego mieć?
To nie tak, że kiedy będziemy mieć tę wiedzę, to tylko lepiej potrafimy wspierać dzieci. Również życie dorosłych, nauczycieli będzie łatwiejsze, gdy zrozumiemy pewne rzeczy, np. to, że jeśli dzieci czegoś nie potrafią, nie są w stanie zrobić, to nie wynika to z ich złej woli, nie robią nam tego na złość. Kiedy zaczniemy rozumieć, co one są w stanie zrobić, a czego jeszcze nie, to ta wiedza nie zmieni dzieci, ale zmieni nasze reakcje. Często nam się wydaje, że jeśli kazałam i zagroziłam karą, to dziecko musi wykonać zadanie. I nie przyjmujemy, że mózg dziecka jeszcze do czegoś nie dojrzał. Bardzo często każemy dzieci za niedojrzałość ich mózgów. Świadomość tego, do czego dziecko jest zdolne, jakie struktury są u niego już rozwinięte, a jakie nie są, ułatwia nam samym życie. Tak jak od człowieka z Alzheimerem, nie będziemy pewnych rzeczy oczekiwać, bo wiemy, że to nie jest jego złośliwość. On po prostu nie jest w stanie czegoś zapamiętać. I nie denerwuję się, że on robi rzeczy, które mi bardzo życie utrudniają. Nie będę się na takiego człowieka złościć. Podobnie jest z małym człowiekiem. On też nie ma w pełni rozwiniętych płatów przedczołowych i musimy to przyjąć do wiadomości. Wtedy i dzieciom i dorosłym będzie łatwiej i lepiej wspólnie żyć.
* więcej o konferencji w Wałbrzychu dowiesz się TUTAJ
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz
Użytkowniku, pamiętaj, że w Internecie nie jesteś anonimowy. Ponosisz odpowiedzialność za treści zamieszczane na portalu tvwalbrzych.pl. Dodanie opinii jest równoznaczne z akceptacją Regulaminu portalu. Jeśli zauważyłeś, że któraś opinia łamie prawo lub dobry obyczaj - powiadom nas [email protected] lub użyj przycisku Zgłoś komentarz