Zamknij

Całe życie w Książu – koniec wojny we wspomieniach Dorothei Stempowskiej

Marek SzelesMarek Szeles 15:29, 06.05.2025 Aktualizacja: 15:45, 06.05.2025
Skomentuj

Wyobraź sobie dziecko, które w cieniu majestatycznego Zamku Książ obserwuje, jak kończy się świat, który znało. Słyszy pożegnanie księżnej Daisy von Pless, widzi marsz hitlerowskiej organizacji TODT, a potem – wkroczenie Armii Czerwonej. To nie film, to prawdziwe życie Dorothei Stempowskiej – kobiety, która całe swoje życie związała z Książem i która dziś dzieli się z nami swoimi poruszającymi wspomnieniami.

Jej opowieść to nie tylko historia wojny, przemocy i strat. To także opowieść o trwaniu, o budowaniu mostów między ludźmi, o pamięci, która ocala od zapomnienia. Dorothea przez dziesięciolecia walczyła, by ocalić lokalne dziedzictwo, by niemiecka i polska przeszłość Wałbrzycha mogły żyć w zgodzie – za to została uhonorowana najwyższymi odznaczeniami w Polsce i Niemczech.

Książka „Całe życie w Książu” czyli wspomienia D.Stempowskiej spisane przez Mateusza Mykytyszyna, która już wkrótce trafi do rąk czytelników, to nie tylko zapis wielkiej historii – to zapis życia pełnego czułości, odwagi i oddania. To historia kobiety, która pamięta – po to, żebyśmy my nie zapomnieli.

Wkroczenie Armii Czerwonej do Zamku Książ – 8 maja 1945 roku

Rosjanie bardzo nas przerażali. Trzeba pamiętać o tym, że dzisiaj mamy cały świat przed nami. Widzimy świat w telewizji, w gazetach, w internecie, a wówczas widzieliśmy tyle co nic. Zdani byliśmy na rządowa propagandę, która bardzo straszyła barbarzyńcami ze wschodu.  

Gdy front bardzo się już zbliżył, przez cały luty i marzec, można było wyjechać w głąb Niemiec pociągami Czerwonego Krzyża. Skorzystało z tej opcji sześć rodzin, które wyjechały do Bawarii, a ich książańskie mieszkania opustoszałe.

Mama mogła wyjechać ze mną, ale mówiła, że czasy są tak niespokojne, i opuści swój dom tylko z mężem. Tato ze względu na pracę w fabryce musiał pozostać na miejscu. Mama zdecydowała, że nasza rodzina musi być razem. I tak, podobnie jak jeszcze sześć rodzin, zostaliśmy w Książu.

Front znajdował się w Strzegomiu od 11 lutego aż do 8 maja. Z oddali słyszeliśmy czasami strzały, ale w Książu wydawało się nadal relatywnie bezpiecznie. Na tyle, że w tych ostatnich miesiącach wojny przyjeżdżała do nas z Jugowej, szukająca schronienia rodzina mamy.

Rano 7 maja na terenie całego kompleksu zamkowego panowała ponura cisza i nie zauważyliśmy już nikogo z organizacji TODT. Wszystko stało otworem. Pamiętam jak chodziliśmy do Zamku i wszystko było zmienione, przebudowane i ogołocone.

Wszystko zmieniło się następnego dnia, którego nie zapomnę do końca życia.

Ósmego maja rano ojciec poszedł do pracy, ale wrócił po godzinie i stwierdził tylko, że to koniec.              W fabryce powiedziano im, że pracy już nie będzie i mogą iść do domu. Mama początkowa zareagowała nerwowo, w stylu „no to uciekamy”, ale ojciec spojrzał jej w oczy, uśmiechnął się łagodnie i spytał tylko: dokąd? Przeszedł pierwszą wojnę światową, jako żołnierz cesarskiej armii austro-węgierskiej spędził dwa lata w  we włoskiej niewoli na wyspie Sardynia. Znał życie  i wiedział czym jest wojna i wojenna tułaczka.  Wiedział, że ucieczka była bezcelowa, bo nie było już gdzie uciekać. Byliśmy otoczeni i wyjść mogliśmy co najwyżej przed dom. Pamiętam, że spokojnie usiadł w fotelu i powiedział do mamy „jak chcesz to uciekaj, ale nie ma dokąd. Ja tu zostanę”.

Pamiętam siłę jego spokoju. Mój ojciec był starszym mężczyzną, różnica wieku miedzy nim, a mamą była znaczna. Mimo tych przerażających okoliczności czerpaliśmy od niego te siłę.

8 Maja 1945 roku wkroczyła do Książa zwycięska Armia Radziecka. Na miejscu było nas wtedy około 22 osób cywilnych oraz jeńcy ukraińscy, w tym kobiety, którzy nie kryli swojej radości z powodu przybycia sowieckich kamratów. W samo południe Rosjanie ostrzeliwali już wieże Budynku Bramnego. Mężczyźni  powiedzieli nam „idźcie wszyscy do piwnicy żeby nic się nie stało”. Schowaliśmy się w długiej, piwnicy pod oficyna północną. Pamiętam, że razem z Ukrainkami siedzieliśmy w piwnicy                    i słuchaliśmy ostrzeliwania zamku, które trwało około trzech godzin.

Koło godziny czternastej ostrzeliwali z zewnętrznej strony. Strzelali i czekali. Prawdopodobnie podczas jednej przerwy ojciec i kilku innych mężczyzn wyszli przez bramę i podnieśli ręce do góry żeby nie strzelali, bo tu jest tylko ludność cywilna. Przestali. Około trzeciej usłyszeliśmy krzyki i wołanie, żebyśmy wyszli z piwnicy

Rozkazano wszystkim wyjść z piwnicy i to był moment, którego nigdy nie zapomnę.  Gdy wyszliśmy z podniesionymi rękoma, radzieckie wojsko stało naprzeciwko nas.  Zobaczyliśmy, że była to jakaś jednostka azjatycka, co rozpoznaliśmy po skośnych oczach. Stali z bronią, z bagnetami i czekali patrząc kto wychodzi. Jak już wszyscy wyszliśmy, to przemówił do nas taki młody blondyn, mówili że to kapitan, ale ja przecież jako dziecko nie znałam się na stopniach wojskowych.  Był miły i mówił dość dobrze po niemiecku. Powiedział, żebyśmy się nie bali, że nic nam się nie stanie i że mamy iść do mieszkań, które zdążyli już obejść. Takie było to nasze pierwsze spotkanie armią Stalina.

To była grupa albo jednostka szturmowa, która szła dalej. Nic nam nie zrobili, tylko jeszcze prosili wody, pić im się chciało, bo było bardzo gorąco, a oni byli w mundurach i butach zimowych. Lał im się pot z czoła, więc mężczyźni poszli po kanki z wodą i kubki. Kazali  naszym najpierw samemu się napić, bo bali się, że może być w niej coś szkodliwego. Poszli dalej, także pierwsze spotkanie nie było takie złe. Następne noce i dni były już o wiele bardziej przerażające.

Rosjanie razem z Ukraińcami buszowali po mieszkaniach. Okradali je ze wszystkiego co miało jakąś wartość. Mieliśmy elegancki komplet wypoczynkowy w kolorze ciemnozielonym – tapczan i dwa fotele, które skonfiskowali. Pamiętam akcję zabierania pianin, później luster, a następnie tapicerowanych foteli i tapczanów. Na akcję gromadzenia luster mama nie chciała się już zgodzić i jedno z nich zawinęła w prześcieradło i schowała pod łóżkiem. Dlatego mam je do dziś. Jedna z dziewczyn, które sprzątała u jednego z oficerów powiedziała nam, że nasz dywan na wschodni sposób powiesił sobie na ścianie.

Miejscowe kobiety, które Rosjanie zatrudnili do pracy w kuchni mówiły, że magazynowali te wszystkie skonfiskowane meble i inne przedmioty w krytej ujeżdżalni w stadzie, gdzie wtedy stacjonowali. Nam nic nie zrobili, bo już nas znali.

Po tygodniu, 15 albo 16 maja,  kilku oficerów rozkazało nam kategorycznie opuszczenie naszych mieszkań, w których miała się od tamtej pory znajdować ich kwatera. Powiedzieli tylko, że zamek nie nadaje się do zamieszkania. Nie było żadnego „ale”. Dali nam dwie godziny na spakowanie się i opuszczenie domów. Nikt nie pytał dokąd pójdziemy. Zabraliśmy co było pod ręką i wyszliśmy.

 

Zatrzymaliśmy się u mojej cioci i wujka Lubiechowie którzy mieszkali w małym domu niedaleko Palmiarni. Jakoś nie chcieliśmy być daleko od zamku.

 

Pamiętam, że kilka dni później, chyba 19, najpóźniej 20 maja, zobaczyliśmy, że z kierunku Książa unosi się wielka chmura dymu. Przez chwilę myśleliśmy, że wygonili nas, a teraz spalili zamek, ale kiedy przerażenie pobiegliśmy przez pola i książęce sady, okazało się, że dym wieje z lewej strony, zdaliśmy sobie sprawę, że pali się Stary Książ. Podobno kiedy go obrzucili granatami i podpalili, nikogo nie było już na miejscu.

 

Minęło kilka dni i mój ojciec wraz z innymi mężczyznami stwierdzili:  „idziemy pomału zobaczyć co tam się dzieje”. Poszli raz i drugi, a po powrocie mówili, że nic się już w Książu nie dzieje. Opowiadali, że nasze mieszkania są pootwierane i okradzione, ale nikt w nich nie mieszka.

 

Do naszego domu wróciliśmy po trzech tygodniach, 25 maja. Opowieści o planowanej kwaterze okazały się wymówką, po to, aby nas wyprowadzić z Książa i bez świadków dokładnie przeszukać zamek i dokonać grabieży. Bałagan był wszędzie potworny, a wiele cennych rzeczy, w tym pamiątek rodzinnych utraciliśmy na zawsze.  Splądrowane domostwa posprzątaliśmy i zostaliśmy w nich do jesieni 1946 roku. W tamtym czasie znajdowaliśmy się pod nadzorem radzieckiej jednostki, która ostatecznie ulokowała się w Pełcznicy. To byli Gruzini, którzy strzegli zamku i bronili komukolwiek dostępu do niego. Wartownicy przychodzili na zmiany i strzegli głównego budynku. Nie wiedzieliśmy co dzieje się w środku, mimo, że pozwolono nam mieszkać na przedzamczu. Widzieliśmy tylko, że często wchodzili i wychodzili, wynosili jakieś skrzynie i pakunki i wywozili je w nieznanym nam kierunku.

 

 

 

 

 

 

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

0%